Nasz Czytelnik, pan Józef, mieszka w Starogardzie Gd. Jego cały świat skupia się w niewielkim pokoiku na poddaszu. Warunki bytowe mężczyzny delikatnie mówiąc urągają godności. Starszy mężczyzna jest schorowany, nie może mówić. Nie zawsze jednak tak było. Kiedyś żył we względnym dostatku, niczego mu nie brakowało. Dziś chciałby opowiedzieć światu o swoim życiu i tym, jak zupełnie mu nieznani ludzie zapalili w nim iskrę nadziei na lepsze jutro. Godne, bezpieczne jutro.
- Ożeniłem się w 1972 roku, a w 1973 urodził się mój syn – wspomina pan Józef. – Pracowałem, żyliśmy we względnym dobrobycie. W 1986 roku żona odeszła niespodziewanie do kochanka, zabierając ze sobą dorobek całego życia. Zostały ściany, jeden żyrandol... Po trzech dniach w nocy wrócił do mnie mój syn, miał ze sobą jedynie książki i poduszkę – czytamy w liście naszego Czytelnika.
Trudna walka o dziecko i normalne życie
Przez kolejne trzy lata mężczyzna walczył o rozwód i opiekę nad synem.
- Rozwód uzyskałem w 1989 roku, wraz z nim również prawa do wychowywania syna. Pracowałem, syn się uczył. Mieszkaliśmy wspólnie z moją starą i schorowaną matką. Rok po rozwodzie, w 1990 roku, z powodu reorganizacji zakładu pracy utraciłem źródło dochodu. Utrzymywałem się jednak z tzw. „kuroniówki”, która we wspomnianym czasie była dość wysoka. Syn ukończył szkołę i poszedł do pracy, matka moja miała rentę, opiekowałem się nią i dostawałem zasiłek opiekuńczy – wyjaśnia pan Józef.
Gdy w 1993 roku mama pana Józefa zmarła, rozpoczęła się rozpaczliwa walka o przeżycie.
- Zbierałem złom, pracowałem dorywczo na „szałkach”, bo stałej pracy nie było – dowiadujemy się.
Po śmierci matki mężczyzna otrzymał jednak w spadku po niej budynek.
- Żyłem z wynajmowanych lokali w mojej posiadłości i pomocy MOPS. Budynek został oddany do użytku w 1933 roku, więc był budynkiem starym i wymagającym remontu. Syn w międzyczasie się ożenił, urodził się wnuk. Mieszkamy w jednym budynku ale prowadzimy osobne gospodarstwa domowe. Ja na parterze zajmowałem wówczas jeden pokój, syn kuchnię i pozostały pokój. Z ubikacji korzystaliśmy wspólnie, pozostałe lokale wynajmowałem i z tych dochodów żyłem. Kiedy zwolnił się jeden pokój na poddaszu, chcąc polepszyć życie rodziny mojego syna, przeniosłem się tam. Tym samym oddałem synowi i jego rodzinie cały parter. W 2009 roku z uwagi na brak środków finansowych na remont walącego się budynku, zdecydowałem się na akt darowizny na syna. Wówczas też zaczęła się moja prawdziwa bieda... – wyjaśnia pan Józef.
Więcej znajdziesz w aktualnym wydaniu Gazety Kociewskiej!

Napisz komentarz
Komentarze