- Doszła pani do takiego etapu, że potrafiła zjeść jedną łyżkę twarogu dziennie i pić „hektolitry” wody...
- Tak, to było na samym początku. Miałam wtedy 15 lat. Wtedy w ogóle nie wiedziałam, że jestem chora. U mnie na wsi, w Kaliskach wcale się o tym nie mówiło. Ta choroba nie była nagłaśniana. Rodzice nie wiedzieli co robić, do kogo się zwrócić. Wtedy jeszcze nie było nawet osoby, które leczyłyby anoreksję. Teraz już takie osoby są, chociaż terapia jest droga. Rzeczywiście doszłam do takiego etapu, że jadłam jedną, dwie łyżki serka 0 proc., Potem coraz mniejszą łyżkę i tak dalej, aż doszłam do tego, że piłam już samą wodę. Gdy zapadałam w śpiączkę, to odmówiłam nawet picia wody, ponieważ stwierdziłam, że woda ma kalorie.
- Była pani w młodym wieku. Miała pani na pewno koleżanki, kolegów. Czy otoczenie nie próbowało pani w jakiś sposób pomóc?
- Nikt nie wiedział, co to jest za choroba. Ludzie widzieli, że coś jest ze mną nie tak i mówili: „Boże Kasia, zacznij jeść, przecież trzeba jeść, jesteś taka chuda”. A ja wtedy widziałam siebie grubą. Oni tego nie rozumieli. Nikt nie wiedział, o co chodzi. Ja też nie wiedziałam, co to jest anoreksja. O tym nie było w ogóle mowy, nigdzie. Ja o tym nie słyszałam.
- Nie było osób, które mogły w jakiś sposób panią uświadomić, wstrząsnąć...
- Były wstrząsy, od różnych ludzi. Mówili mi: „Przestań tak robić! Nikt tak nie robi! Jedz!”. Tylko, że ja już wtedy byłam w takim stanie, takim amoku, że nic mnie nie przekonywało. Cały czas ćwiczyłam, coraz mniej jadłam, byłam bardzo nerwowa...
- Ćwiczyła pani?
- Tak, na początku były takie zwykle ćwiczenia. Fajnie, myślałam: porobię sobie brzuszki, będę miała ładną sylwetkę. Rzeczywiście na początku trochę schudłam, ludzie mi mówili, że lepiej wyglądam i w ogóle lepiej się czułam. Trochę biegałam, wstawałam rano przed śniadaniem, żeby sobie pobiegać. A potem to już było tak, że cokolwiek zjadłam, to zaczynałam ćwiczyć. I to tak na umór. Najpierw jedno kółeczko, potem dwa i tak ciągle zwiększałam dystans. Później, już po pierwszym leczeniu, bieganie było zakazane. Więc ja znalazłam sposób szybkiego chodzenia. I te marsze były kilometrowe, po całej miejscowości, po wszystkich lasach...
- Ile potrafiła pani przejść?
- Myślę, że nawet kilkadziesiąt kilometrów. Na pewno. Wychodziłam z domu po posiłku i potrafiłam iść, iść i iść...to był taki amok. Czasem nie wiedziałam już gdzie jestem. To było w lasach, u mnie w Kaliskach. Gdy brałam mojego psa na te spacery, to dochodziło do tego, że denerwował mnie sam fakt, że pies chciał się załatwić i musiał się zatrzymać. Ja nie mogłam się zatrzymać, musiałam iść. W końcu pies mi uciekł. Ja nawet nie zwróciłam na to uwagi. On gdzieś biegał, nie wiedziałam nawet, gdzie jest. Ważne, że ja szłam. Nie mogłam się zatrzymać. To było okropne.
- Napisała pani, że w końcu zwróciła się o pomoc do specjalisty, ale to było jeszcze gorsze, bo zaproponował spacery z psem i dalsze spalanie kalorii. Jak do tego doszło?
- Rodzice próbowali wszystkiego, szukali pomocy wszędzie. Tak jak mówiłam, nie było lekarzy specjalizujących się w leczeniu anoreksji. Nie było psychoterapeuty, który potrafiłby leczyć tę chorobę. Oni wszyscy wiedzieli co mi jest, opisywali moje zachowanie, ale nie wiedzieli jak leczyć. W końcu znaleźliśmy psychologa, który miał mi pomoc. Jeździliśmy do Starogardu na sesje. Ta pani była wielką zwolenniczką zdrowego odżywiania. Robiła mi np. relaksację, podczas której zaczynałam się odblokowywać. Myślałam np.: „O zjadłabym sobie pączka”. Miałam ogromną ochotę na tego pączka, co bardzo rzadko się zdarza. To był pozytywny efekt terapii. Ta sytuacja bardzo zapadła mi w pamięci. Na to pani psycholog powiedziała mi, że ja tego pączka nie mogę zjeść, i mój tata ma mi przynieść twarożek „lekki”. Podała mi twarożek 0 proc. z rzodkiewką. Jeździła ze mną i z tatą na zakupy, podczas których kupowała mi zdrowe jedzenie. Mówiła, że nie wolno łączyć ze sobą różnych produktów, węglowodanów, mięsa, kiedy ja wówczas właśnie tego potrzebowałam, żeby zacząć normalnie funkcjonować.
- Nie zwracała uwagi na to, że pani poważnie choruje, tylko starała się narzucić swój punkt widzenia zdrowego odżywiania.
- Tak, teraz myślę, że traktowała to jako biznes, ponieważ gdyby zaczęła mówić inaczej, niż ja myślę, to przestałabym do niej chodzić. W tym czasie miałam też psychiatrę, która zwlekała ze skierowaniem mnie do szpitala, mówiła, że nie ma miejsc itd. A tak naprawdę kasowała za kolejne wizyty. To było straszne. Rodzice płakali, szukali wsparcia, mówili, że sami pójdą pod szpital prosić, aby mnie przyjęli, żebym nie umarła. A ona powiedziała: „Jak to? Nawet ja nie śmiałabym podejść pod te drzwi i prosić! Nawet ja”. Jakby moi rodzice byli nikim i nic nie mogli zrobić. A tak naprawdę wtedy w szpitalu było już dla mnie miejsce.
- Od czego to się wszystko zaczęło? Jest pani dzisiaj w stanie, tak obiektywnie ocenić, co było początkiem choroby?
- Przyczyn anoreksji może być mnóstwo. Można się ich doszukiwać już w wieku dziecięcym. Ja już w dzieciństwie byłam osobą bardzo ambitną. Uczyłam się bardzo dobrze, zawsze chciałam być najlepsza. Chciałam, aby ktoś mnie docenił. Momentu, kiedy to się dokładnie zaczęło nie potrafię teraz określić. Jestem osobą religijną. Gdy miałam osiem lat, potrafiłam w czasie 40 – dniowego postu przestać jeść słodycze. Już jako dziecko. Moje koleżanki też tak niby robiły, ale w sumie podjadały. A ja byłam bardzo skrupulatna, dotrzymywałam postanowień, nigdy nie kłamałam. Takie postanowienie miałam już potem w każdy post. Wszyscy byli ze mnie dumni, że ja potrafię to wytrzymać. A ja nie robiłam tego dla religii. To dawało mi już od dziecka jakąś wewnętrzną siłę.
(...) Więcej w aktualnym wydaniu Gazety Kociewskiej!
Napisz komentarz
Komentarze