Do redakcji Gazety Kociewskiej zgłosili się byli wychowankowie placówki opiekuńczo - wychowawczej w Starogardzie Gd. Opowiadają o nieprawidłowościach jakich rzekomo doświadczyli ze strony opiekunów. Ich relacje są gorzkie. Mówią m.in. o faworyzowaniu dzieci, poniżających karach, a także o zbieraniu paragonów w sklepie, potrzebnych do rozliczania się z państwowych pieniędzy. Opiekunowie uważają sprawę za prowokację. Otwierają drzwi do ośrodka na oścież. - Tutaj nie ma nieprawidłowości. W każdej chwili można przyjść i zobaczyć, jak żyją dzieci - zapewniają właściciele.
- Dobrze było tylko na początku - twierdzi Michał, który życie próbuje ułożyć sobie z dala od Starogardu Gd.
Z trudem opowiada o tym czego doświadczył w rodzinie zastępczej. Teraz jest samodzielny, ma pracę, wynajmuje mieszkanie.
- Było tam na tyle źle, że nie chcę do tego wracać. Nie chcę tego roztrząsać. Chodzi o traktowanie dzieci. Jest to działalność czysto zarobkowa. Chcę zakończyć ten etap, żyć swoim życiem i nie wspominać tego. Mnie najbardziej bolało to, że oni roztrząsali naszą przeszłość, wmawiali nam, że skończymy tak samo jak nasi rodzice. To nie było miłe.
Podobnych relacji jest więcej. Kilku pełnoletnich wychowanków opuściło placówkę w nadziei otwarcia nowego rozdziału. W placówce nigdy nie byli bici, nie chodzili głodni, co więc popchnęło ich, do upublicznienia tak drażliwego tematu jakim jest pobyt u rodziny zastępczej? Zdaniem prowadzącej placówkę Jolanty Ż. to efekt frustracji z faktu przeżycia lat młodości poza biologiczną rodziną.
- Jestem dumna z naszych dzieci. 100 % tych, które opuściły naszą placówkę umie zapracować na siebie i o siebie zadbać. Nawet te, które się do państwa zgłosiły – mówi wychowawca, prowadzący placówkę. - Były bardzo fajne, pracowite. Wybrały swoją drogę i mają w sobie wiele złośliwości, ale myślę, że w życiu dorosłym inaczej na to spojrzą. My nie mamy się czego wstydzić.
W „domu” jak na koloniach
Placówką Opiekuńczo - Wychowawczą zarządza jedno ze starogardzkich stowarzyszeń. To jedyna w powiecie placówka typu rodzinnego. Rodzina Ż. wychowaniem dzieci z trudnych rodzin zajmuje się od 9 lat. Zarządza trzema ośrodkami, łącznie wychowuje kilkadziesiąt chłopców i dziewczyn w wieku od kilku do 25 lat. Placówki Opiekuńczo - Wychowawcze mają nauczyć życia i dać wykształcenie na co środki daje państwo. Miesięcznie 2100 zł na jedno dziecko. Drugim zadaniem jest ofiarować ciepło, którego nie doświadczyli u biologicznych rodziców. Zdaniem byłych wychowanków tego zabrakło.
- Nie czułem tam rodzinnej atmosfery – mówi Michał. - Nie musimy być przytulani codziennie, jednak powinniśmy czuć rodzinną bliskość, miłość. To się czuje w rodzinnym domu. Tam tego nie było. Było jak na koloniach, jak na obozie.
W domu, o którym mowa mieszka 17 osób. Gospodarze, trójka rodzonych dzieci oraz 12 wychowanków. Dla zacieśnienia więzi dzieci mówią do opiekunów ciociu i wujku. Jednak według relacji Michała w domu często dochodziło do faworyzowania.
- Gdy robiliśmy razem pierogi, wychowankowie i ich dzieci - my dostaliśmy pierogi z serem a oni z mięsem. Miało być po kryjomu, ale się wydało – wspomina chłopak. - Pod względem ubrań też byli wyróżniani.
Potwierdza to inna osoba, która opuściła POW.
- Te dzieci nie mają wsparcia, miłości, są tam zupełnie opuszczone. Nie byliśmy traktowani równo – mówi Magda.
Dziewczyna zapamiętała pobyt jako trudny okres w życiu i cieszy się, że ma go za sobą. Przypomina, że dla niej z roku na rok było coraz gorzej. Jej zdaniem wychowawcom zaczynało brakować sił i cierpliwości do dzieci, których ciągle przybywało.
- Na początku było fajnie ale, gdy zaczęło dochodzić coraz więcej osób, to nie było już tej atmosfery – mówi z płaczem. - Było coraz więcej dzieci, zaczęły się ciągłe awantury, oskarżenia o kradzieże.
Jedna z sytuacji, która przydarzyła się w domu szczególnie zapadła jej w pamięci. Dziewczyna twierdzi, że nie były to przypadki odosobnione.
- Mały chłopiec, który trafił do nich, miał problem z trzymaniem moczu i kału. Zawsze gdy mu się to zdarzyło, musiał chodzić w tych brudnych majtkach po domu, spać w tym. Obiad musiał jeść w piwnicy, bo ciocia powiedziała, że taki śmierdziel nie będzie jadł przy stole ze wszystkimi. Myty był zimnym prysznicem. To miała być kara. A następnego dnia było i tak to samo, bo przecież on nie robił tego specjalnie.
W cienkiej wiatrówce i damskich butach
Do naszej redakcji przyjechała również kobieta, której rodzeństwo wychowało się w starogardzkiej placówce. Ona także twierdzi, że dzieci nie są tam traktowane wystarczająco dobrze i sprawiedliwie.
- Dziewięć lat temu trafiło do nich moje rodzeństwo. Ja zajęłam się dwójką starszych braci. Po ustaleniu z sądem postanowiliśmy, że młodsze trafi do państwa Ż. Na początku wydawało się, ze dzieciaki naprawdę nie mogły lepiej trafić, ale z czasem okazało się, że jest zupełnie inaczej. Zdarzało się, że dzieci były niestosownie ubrane do pory roku. Brat przyjeżdżał do mnie w cienkiej wiatrówce, w czasie gdy na dworze były ujemne temperatury i śnieżyce. Buty damskie... Po kilku prośbach, które nie pomagały, zadzwoniłam do Gdańska, by skontrolowano sytuację w tym domu. Nagle została zakupiona odzież dla mojego brata. Prosiłam tylko o kurtkę i obuwie, a brat otrzymał także jakieś bluzy, spodnie. Do tej pory rodzeństwo spędzało u mnie każdy weekend. Po tym zdarzeniu zostały ukrócone kontakty, ponieważ chyba zbyt dużo wiedziałam i wymagałam. Wydaje mi się, że jeżeli bierze się pod opiekę dzieci i dostaje się na nie mnóstwo pieniędzy, to trzeba im zapewnić normalny byt i zadbać o to, by nie przeżywały tego, co w swoim domu.
Dzieci do sprzątania?
- Po kilku latach prowadzenia domu państwo Ż. zakupili ośrodek w Krynicy Morskiej. Oficjalnie został zakupiony dla potrzeb dzieci, aby miały gdzie spędzać wakacje. W praktyce jest to działalność komercyjna. Domki wynajmuje się letnikom, a dzieci każdego roku w wakacje, a także w weekendy wiosną jeżdżą tam, aby je sprzątać.
- W Krynicy jest jeden wielki „zapieprz” – przyznaje także Magda. - Sprzątamy domki, dzielimy się pracą, jest tam kilkanaście domków do sprzątania. Wieczorem możemy chodzić na karaoke.
Zbieranie paragonów
Jednak największym zarzutem ze strony byłych wychowanków to - według ich relacji - zbieranie paragonów w sklepach. Paragony są potrzebne do rozliczania się z otrzymanych pieniędzy. Nasi informatorzy twierdzą, że chodziło nie tylko o paragony za zrobione zakupy, ale także te znalezione w sklepie.
- Musieliśmy zbierać paragony i prosić o faktury. Gdy się okazało, że jeden ze znalezionych paragonów na około tysiąc złotych zgubił się, to była wielka afera – mówi Magda.
Oszczędzanie według relacji byłych wychowanków było na porządku dziennym, chociaż na papierze środków nie brakowało. Z 2100 zł bezpośrednio na potrzeby dziecka przypada 660 zł. Pieniądze te mogą przeznaczyć na książki, ubrania i drobne wydatki. Pozostała część idzie na utrzymanie domu.
- Dziewczyny chodziły do szkoły pieszo, nawet zimą. Bilet miesięczny na autobus szkolny kosztuje 30 zł – mówi siostra rodzeństwa z RDD. - Na studniówkę garnitur przerabiany przez krawca, buty za 50 zł, gdy w tym samym czasie syn opiekunów chodził w glanach.
- Warunki bytowe, jak wyposażenie pokojów są ok., natomiast ubrania były bardzo skromne – przypomina z kolei Michał.
„Dla nich to my jesteśmy źli”
Postanowiliśmy odwiedzić Placówkę. W dużym domu zastaliśmy gromadkę pozytywnie nastawionych do życia dzieci. Wychowankowie opowiedzieli o obowiązkach i wyjazdach do Krynicy. Właściciele nie są zaskoczeni historiami opowiedzianymi przez byłych wychowanków. Jednocześnie zapewniają, że większość z nich wyssana jest z palca.
- Jeżeli te zarzuty są poważne, to te osoby powinny kierować je do PCPR, czyli organu prowadzącego lub prokuratury. Ja nie mam nic do ukrycia. Dzieci też nie mają nic do ukrycia – mówi Jolanta Ż. - Trzeba mieć świadomość tego, że to nie są nasze dzieci biologiczne. One mają prawo do tego, że kiedy osiągną pełnoletność mogą iść do swoich rodzin, bo tam są ich korzenie. Musimy to uszanować, a to, że mówią takie czy inne rzeczy wynika z tego co spotkało ich w życiu. Im się wydaje, że to my jesteśmy winni tej sytuacji. My, kurator i sąd. A przecież to nie my ich krzywdzimy tylko ich własne rodziny.
W rozmowie z nami kobieta kilkukrotnie podkreśla, że prowadzenie POW to długotrwała i ciężka praca i nigdy nie można być pewnym efektów końcowych. Twierdzi, że stara się zajmować dziećmi najlepiej jak potrafi. O przypadkach takich jak ten z chłopcem, który za karę miał chodzić w brudnych ubraniach nie ma ponoć mowy.
- Staramy się nimi zajmować jak najlepiej umiemy. Wymaga to wielu umiejętności i doświadczeń, które przez lata nabywaliśmy. Jestem dumna z moich wychowanków. Kończą średnią szkołę i studia, w innym wypadku nie miałyby szansy. Bywa, że przychodzą do nas dzieci w wieku 16 lat, z głębokiej patologii. Są np. uzależnione, od wieku 7 lat piją alkohol. Co można zrobić przez dwa lata? Czasami od maleńkiego trudno jest wychować.
- Oczywiście, wszystkie są badane przez specjalistów i w zależności od przyczyny są leczone – mówi o przypadkach moczenia. - Jeżeli dziecku zdarzy się taka przypadłość i nie jest to dziecko małe tylko 7, 8 - letnie to trzeba nauczyć je osobistej higieny. Jeżeli zmoczył się, to trudno. Trzeba zmienić pościel, zanieść do prania itd. Nie ma takiej możliwości, żeby dziecko chodziło (w mokrych ubraniach - red.) za karę.
„Nie ma mowy o zarabianiu”
Opiekunowie całkowicie odpierają zarzuty o zmuszanie do zbierania paragonów oraz te, że zarabiają na dzieciach.
- Dzieciom nie jest przyjemnie robić zakupy na faktury, a ja muszę się w ten sposób rozliczać – mówi Jolanta Ż. - Więc prościej jest przynieść dzieciom paragon i robię zbiorczą fakturę. O takich rzeczach, o których mówią nic nie wiem. Ja też nie wiem co dzieci kupiły za pieniądze, które im dałam i czy przyniosły właściwe paragony. Takie rzeczy też się zdarzają. To, że dzieci mają zbierać paragony to są insynuacje wyssane z palca. Na dziecku się nie zaoszczędzi. Musiałyby chodzić chłodne, brudne i zaniedbane.
- Każda złotówka jest dokładnie oglądana – dodaje Leszek Ż. - Moim zdaniem tych środków wcale nie jest dużo. Przecież chodzi o utrzymanie domu, utrzymanie wszystkiego.
- (Jedna z wychowanek – red.) kiedy tylko chciała mogła iść kupić sobie bilet miesięczny – tłumaczy opiekunka. - Nie kupuje nie dlatego, że ja jej nie dam pieniędzy, tylko dlatego, że sama nie chce. A jeżeli są ciężkie warunki atmosferyczne, to ja ją zawożę do szkoły, bo od nas to jest „rzut beretem”. Przez kilka lat woziłam dzieci do szkoły w Jabłowie i odbierałam.
- Pedagodzy w poszczególnych szkołach nie zauważają i nie donoszą na nas gdzie trzeba, że dzieciaki chodzą głodne i źle ubrane – zapewnia Leszek Ż. - Mamy ośrodek w Krynicy, gdzie dzieci jeżdżą na zasadzie wolontariatu i mają wspaniałe wakacje. Pomagają nam troszeczkę przy sprawach porządkowych. Wyjazd jest na ochotnika, a dzieci nie mogą się go doczekać.
Konkurs wygrany, będzie kasa
Tymczasem niezależnie od relacji wychowanków do redakcji dotarły sygnały od osób prowadzących na terenie powiatu Rodzinny Dom Dziecka, które także podzieliły się z nami informacjami w sprawie starogardzkiej placówki. Tym razem nie chodzi o wychowanie dzieci, ale o sprawy finansowe.
- Od 1 stycznia 2012 r. weszła nowa ustawa o Wspieraniu Rodziny i Systemie Pieczy Zastępczej. Praktycznie rzecz biorąc, ustawa ta jakby doprowadza do wygaszenia rodzinnych domów dziecka więc należało zawrzeć nowe umowy. Tak się stało, że tej rodzinie umowa kończyła się w grudniu 2011 r. Konkurs został ogłoszony bardzo szybko i wygrało go właśnie to stowarzyszenie. PCPR podpisał korzystną umowę na maksymalny okres aż 5 lat. Przez pięć lat to daje 2 mln zł! Tylko na jeden dom rodzinny – dodaje zbulwersowana kobieta.
Konkurs na realizację zadania prowadzenia placówki opiekuńczo – wychowawczej typu rodzinnego ogłasza Zarząd Powiatu Starogardzkiego. W skład komisji konkursowej weszli m.in. pracownicy Starostwa oraz dyrektor Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie Tatiana Neumann (więcej obok w wywiadzie z dyr. Tatianą Neumann)
Dyrektorka Neumann zna dobrze wychowawców
W Powiatowym Centrum Pomocy Rodzinie nigdy nie odbierano sygnałów, że dzieciom dzieje się źle. Wręcz przeciwnie. Dyrektor Tatiana Neumann twierdzi, że ufa doświadczeniu wychowawców, których dobrze zna od wielu lat. Mówi, że bardzo często odwiedza placówkę, rozmawia z wychowankami osobiście (więcej w wywiadzie). Negatywnych sygnałów z placówki nie odbierano także w Urzędzie Wojewódzkim w Gdańsku, który sprawuje bezpośrednią kontrolę nad placówką. Apele byłych wychowanków dotarły do starogardzkiego Punktu Interwencji Kryzysowej, który jednak nie może udzielać informacji w tej sprawie. Po naszej wizycie w POW, jak poinformowała nas dyrektor Tatiana Neumann jedna z wychowanek, złożyła oficjalne, pisemne oświadczenie, w którym stwierdza, że czuje się nękana przez swoje rodzeństwo z powodu ich donosów na Rodzinny Dom Dziecka.
- Chciałbym, aby dzieci, które tam są, miały lepiej, jednak ciocia chyba już tego wszystkiego psychicznie nie wytrzymuje – mówi Michał. - Dlatego tak się zachowuje. Były chwile, że było miło...
Na prośbę bohaterów imiona zostały zmienione.
Rozmowa z Tatianą Neumann: Kontrolujemy życie dzieci...
Napisz komentarz
Komentarze